z Michałem i Anną, rodziną Małafiejskich z misji w Gruzji, rozmawia ks. Bohdan Dutko MS
Od piętnastu lat jesteście małżeństwem i prawie trzy lata na misji w Gruzji. Rodziny wyjeżdżają za granicę, żeby robić pieniądze, żeby polepszyć sobie byt, a Michał i Anna, ludzie wykształceni, wymyślili wyjazd na misje do Gruzji. Jak to się stało?
Michał – Mówiąc krótko – z wdzięczności, którą mamy dla Chrystusa.
A cóż takiego Chrystus uczynił w waszym życiu?
Michał – Dostaliśmy w prezencie nowe życie. Przed wejściem w małżeństwo byłem młodym człowiekiem pogubionym przez grzechy seksualne, moją próżność i pychę. Szukałem sensu życia i go nie znalazłem. Zacząłem żyć bez Boga. Przez dwa lata nie byłem u spowiedzi. Kiedy umierał Jan Paweł II, dostałem szczególną łaskę. Cały zdesperowany poszedłem do kościoła, padłem na kolana i oddałem moje życie Chrystusowi. I rzeczywiście Chrystus wziął moje życie w swoje ręce. Może to brzmi jak bajka, ale to była bardzo konkretna rzeczywistość. Wkrótce zacząłem spotykać się z Anią, a kilka miesięcy później oświadczyłem się. Rok później byliśmy już małżeństwem.
Anna – Miałam podobne doświadczenie. Nie widziałam siebie w małżeństwie. Chciałam robić karierę naukową, robić doktorat, zarabiać pieniądze. Jak Jan Paweł II umierał, to byłam na imprezie i w pewnym momencie zobaczyłam, że wszystko, co robię jest bez sensu, że moje życie jest bez sensu. Pomyślałam, że ja nie chcę tak żyć! Nagle przypomniały mi się słowa, które mówił Jan Paweł II, że jest możliwe życie, w którym na serio idziesz za Chrystusem. Później dostałam łaskę małżeństwa. To jest olbrzymi prezent, za który jestem bardzo wdzięczna. I jestem też wdzięczna za wszystkie nasze dzieci, które dostaliśmy. Każde dziecko to dla mnie wielki cud.
Wspomniałaś o robieniu kariery. Dzisiaj wiele kobiet też tak myśli: robić karierę, zarabiać pieniądze…
Anna – Dla mnie też to było bardzo ważne i niełatwo było mi z tego zrezygnować. Byłam zamknięta na życie. Nie chciałam mieć dzieci. Dopiero przez fakt mojej choroby (usłyszałam diagnozę, że będę żyć tylko 10 lat i nie będziemy mieć dzieci) Pan Bóg zainterweniował i pokazał mi, że na tym, na czym ja chcę spędzać życie, to mi nie da szczęścia. Bardzo chciałam robić karierę. Kiedy już mieliśmy dwoje dzieci, postanowiłam sobie, że chociaż miałabym przez pół roku nie przespać ani jednej nocy, to zrobię ten doktorat, bo ukończyłam dwa kierunki studiów informatykę na politechnice i matematykę na uniwersytecie). Powiedziałam: Panie Boże, czy to jest Twoja wola?
Wtedy bardzo poważnie zachorował nam Janek, nasze drugie dziecko. I rzeczywiście nie przespałam ani jednej nocy przez trzy lata. I nawet nie miałam szans włączyć komputera. Wtedy wołałam o pomoc do Boga. Sypało się nasze małżeństwo. Bardzo oddaliliśmy się od siebie. Pojechaliśmy na pielgrzymkę do La Salette, potem do Lourdes modlić się o cud uzdrowienia dla Janka. W Lourdes, na modlitwie, zobaczyłam Maryję, która mnie urzekła swoją pokorą i tym, że była szczęśliwa pełniąc wolę Bożą. Zaczęłam się modlić o to, żebym i ja mogła pełnić wolę Bożą. Nieważne jaka ona będzie – czy Janek będzie zdrowy czy dalej chory, czy to ma być kolejne dziecko (chociaż po ludzku to było niemożliwe), czy będziemy jeszcze mieli dzieci czy nie. Powiedziałam, że ja w tym momencie jestem gotowa oddać swoje życie Bogu i pełnić Jego wolę.
Kiedy wróciliśmy z pielgrzymki dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Pan Bóg podarował nam Kubusia, który był kolejnym prezentem i kolejnym krokiem w nawróceniu. Kubuś był naszym trzecim dzieckiem. Kiedy wszystkie dzieci w tym samym czasie płakały, wtedy doświadczyłam olbrzymiej miłości mojego męża. Zobaczyłam, że nie jestem sama w tym małżeństwie, w byciu rodzicem. Zobaczyłam, jak Pan Bóg uzdolnił Michała nie tylko do wstawania w nocy do Jasia, ale dał mu olbrzymią miłość do synka. Siedząc przy Kubusiu słyszałam, jak Michał brał Janka na ręce, a on krzycząc wołał: Nie, ja ciebie nie chcę! Mama, mama! A Michał powtarzał: Ale ja ciebie tak kocham, mój synku. Ja ciebie tak kocham.
Opowiem ci bajkę. Ja ciebie tak kocham. I okazywał mu taką miłość, którą tylko ojciec może okazać. To był dla mnie taki ważny moment.
Michał, byłeś wykładowcą, miałeś doktorat, habilitacja w perspektywie, mąż i ojciec, który troszczy się o rodzinę, aby zabezpieczyć wszystko i nagle misje, Gruzja… Co się stało?
Michał – Na początku moja rola ojca sprowadzała się do zarabiania pieniędzy. Miałem etat, i kolejny etat, i firmę. Wychodziłem rano do pracy – dzieci jeszcze spały. Wracałem z pracy – dzieci już spały. Relacji z dziećmi nie miałem. Nawet łez żony nie widziałem i tego, że ona cierpi. Uważałem, że ja przecież też oddaję życie dla mojej rodziny. Wszystko działo się wokół rodziny, ale my zaczęliśmy się oddalać od siebie.
W kościele, słuchając katechezy o Abrahamie, usłyszałem słowo nadziei dla mnie. Zaufaj Bogu, a Bóg przewidzi. Zrezygnowałem z jednej pracy, później z drugiej ufając, że Bóg rzeczywiście się o nas zatroszczy. To był piękny czas, bo rezygnując z czegoś tak naprawdę małego dostałem sto razy więcej. Mogłem być ojcem, który widzi cierpienie swoich dzieci. Bóg pokazał mi sens krzyża choroby syna, przez który zaczął kruszyć moje twarde serce i zaczął uzdalniać mnie do okazywania miłości. Relacje w naszym małżeństwie zdecydowanie się zmieniły. Bóg pomału zaczął budować w nas mały Kościół domowy, gdzie ojciec jest głową rodziny, gdzie ma bardzo ważne zadanie prowadzenia wspólnej modlitwy i przekazywania wiary dzieciom.
Czy był taki moment przełomowy w podjęciu decyzji wyjazdu w misję Kościoła?
Michał – Dla mnie takim momentem przełomowym było oddanie swojego życia Chrystusowi. To był taki przełom, który mnie otworzył na kolejne przełomy: otwarcie się na życie przyjmując kolejne dzieci, wejście w relację z Bogiem, zobaczenie że krzyż, cierpienie, nie jest czymś, co ma mnie zdusić, zabić, ale że jest to krzyż chwalebny, z czego Bóg wyprowadza zawsze dobro. Przez lata w moim sercu narastała wdzięczność, że Chrystus był gwarantem naszego małżeństwa, że zawsze przychodził w trudnych momentach. Bóg powoli pokazywał nam swoje silne ramię. Ta wdzięczność zaczynała dojrzewać. Bóg posyłał nam różnych proroków, poprzez których wzbudzał w nas pragnienie misyjne.
Anna – Ja absolutnie nigdy nie byłam zainteresowana jakimikolwiek misjami, a poza tym w życiu chciałam spełniać swoją wolę. Nie mówiłam, ale ja pierwszy rok naszego małżeństwa to po prostu przepłakałam. Płakałam codziennie. Myśmy się tak kłócili, że nie widziałam szansy na pojednanie. Nie czułam już żadnej miłości do męża i byłam przekonana, że już nie potrafię z Michałem być. O rozwodzie nie myślałam, bo jestem osobą wierzącą i chciałam być wierna ślubowaniu złożonemu przed obliczem Boga. Nie wiedzieliśmy, co robić.
I zaczęliśmy robić to, co sprawdzało się u moich rodziców – zaczęliśmy chodzić do wspólnoty neokatechumenalnej. Jedyny moment, kiedy mogliśmy się pojednać, to była liturgia we wspólnocie. Słuchaliśmy Słowa i ono sprawiało, że ja mogłam Michałowi przekazać znak pokoju… I doznałam cudu wewnętrznego uleczenia. Jakby ulotniło się z mojego serca poczucie krzywd, które uważałam, że doznaję od Michała. Po liturgii wracaliśmy do domu. A tam od nowa zaczynało się to samo. Znowu zaczynaliśmy się kłócić. I znowu była kolejna liturgia.
I tak co tydzień doznawaliśmy znowu łaski pojednania. Uchwyciliśmy się wspólnoty, uchwyciliśmy się Boga, uchwyciliśmy się Chrystusa i tego, że On ma moc nad naszym małżeństwem. Bóg dał mi łaskę otwarcia się na trzecie dziecko, które było lekarstwem dla naszego małżeństwa. Kubuś jest ogromną pomocą dla Janka, który dużo lepiej funkcjonuje. Kiedy mieliśmy troje dzieci, dostałam ofertę pracy na Politechnice, i będąc już w czwartej ciąży obroniłam doktorat z matematyki. Zobaczyłam, że dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych, że może nawet dać mi wymarzony doktorat. Czułam, że ten doktorat to więzy, które mnie jeszcze trzymają, żeby robić karierę. Zrobiłam doktorat, ale nie dało mi to szczęścia. Zobaczyłam że to, co mi daje szczęście to jest pełnienie woli Bożej. Mam w sercu olbrzymią wdzięczność dla Boga za nasze małżeństwo, za dzieci. I z tej wdzięczności chciałam oddać swoje życie Kościołowi.
Michał – Dopowiem, że Bóg wzbudził to pragnienie nie tylko nam, jako małżeństwu. Jesteśmy przecież rodziną i dając Bogu odpowiedź na to pragnienie, potrzebowaliśmy mocnego znaku czy też nasze dzieci mają to pragnienie. Na jednym z wyjazdów rozeznawania tego powołania byliśmy z dziećmi, które powiedziały: Mamo, tato, przecież wy chcieliście wyjechać na misje. To my też chcemy. No to jedźmy! Dzieci patrzyły na nas i mówiły: Na co czekacie? Jedźmy! To był
dla nas mocny znak, że Chrystus chce naszą rodzinę posłać w misje, że to nie jest nasz pomysł, nie jest to nasza wola.
Kogo w tej Gruzji nawracacie?
Michał – Przede wszystkim siebie nawracamy. Jest w Ewangelii historia o człowieku niewidomym od urodzenia, którego uzdrowił Jezus. Spotkawszy go później Jezus rzekł do niego: «Czy ty wierzysz w Syna Człowieczego?» On odpowiedział: «A któż to jest, Panie, abym w Niego uwierzył?» Rzekł do niego Jezus: «Jest Nim Ten, którego widzisz i który mówi do ciebie». On zaś odpowiedział: «Wierzę, Panie!»” (J 9,35−38). To Słowo jest dla mnie taką pieczęcią w sercu. „Michał, ja z tobą chcę mieć relację. Jedź, a spotkasz mnie na misjach.” To było Słowo, którego się uczepiliśmy. Bóg nas wzywa na misje, bo chce spotkania z nami. Jak, kiedy i co – nie wiedzieliśmy, ale to wyzwanie spotkania z Chrystusem było jakby eksplozją. To była taka bomba jądrowa, która wybuchła i zmiotła wszystko. Jedźcie, bo Chrystus tam na was czeka.
Anna – Zobaczyłam, że misje to nie jest nawracanie innych. W moim życiu było dużo cierpienia, a odpowiedzią na nie był Chrystus, Jego miłość do mnie. Zobaczyłam, że jest wielu ludzi, którzy cierpią i ja nie jestem w stanie im pomóc. Nie jestem jakimś „Caritasem”, który im coś da, ale mam doświadczenie, że jest Chrystus, który pomaga.
Spotykam wielu ludzi… Spotykam sąsiadkę, która chciała dokonać aborcji… Nie mam nic, co mogę jej dać, ale mogę jej dawać słowa nadziei. Bo nikt nie da jej tego słowa, które jej powie, że to dziecko to jest dar od Boga, że to jest coś pięknego. Daje mi to olbrzymią radość, że mogę świadczyć o tym, że jest Bóg, że On daje sens życia. Jestem Mu bardzo wdzięczna.
Michał – Możemy mówić, że mamy doświadczenie spotkania Chrystusa Zmartwychwstałego w naszym życiu, że możemy się tym skarbem dzielić i nie zatrzymywać go tylko dla siebie. Mówimy, że jest Chrystus Zmartwychwstały, że jest Ktoś silniejszy niż śmierć, że On może ci pomóc. Uwierz, a dostaniesz nowe życie. To jest nasze doświadczenie.
Po dużych trudnościach (przebiła sobie nogę drutem) przyjechałam na rekolekcje. gdzie doświadczyłam miłości Bożej, pokoju serca, wyciszenia.
Wiem, że Maryja była ze mną od momentu poczęcia i wiem, że Maryja mnie tu zaprosiła i przyprowadziła.
Za to Jej dziękuję z całego serca. Dzisiaj wiem, że nie chcę żyć po swojemu, że nie chcę pełnić swojej woli, ale chcę żyć po Bożemu i pełnić Bożą wolę.
Oddaje zatem Bogu przez serce Matki Bożej Niepokalanej całą swoją przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. Wszystko co posiadam, co stanowi całą mnie.
Chwała Panu Bogu!
Helena Ł.
Z Łukaszem Koteckim z Wrocławia rozmawia ks. Bohdan Dutko MS
Łukaszu, wspomniałeś mi, że pochodzisz ze świata pogańskiego. Co to znaczy?
Zostałem ochrzczony przy ślubie rodziców, jak miałem roczek. Rodzice nie uczęszczali do kościoła i nigdy nas tego nie nauczyli. Chodziliśmy do kościoła, aby poświęcić pokarmy i kojarzyłem kościół tylko z koszyczkiem.
Chodziłeś na katechezę.
Tak, chodziłem, ale byłem trudnym uczniem. Do sakramentu bierzmowania nie podszedłem. Polemizowałem z wieloma osobami. Wydaje mi się, że jedną osobę odciągnąłem od wiary. Tak żyłem sobie aż do studiów.
Czyli w domu nie było żadnych praktyk religijnych?
Żadnej. Mój tata jest wojującym racjonalistą i uważa, że nauka wszystkim steruje. Mama mówi, że wierzy w Boga, ale po swojemu. Mój dziadek jest akupunkturzystą, radiestetą i bioenergoterapeutą. W Mongolii znalazł go tamtejszy uzdrowiciel, zbadał jego energię i powiedział, że taki człowiek musi leczyć. Nauczył go akupunktury, wyczuwania energii, znajdowania chorych miejsc. Dziadek po powrocie z Mongolii, gdzie był świetnym specjalistą technicznym, rzucił wszystko i zaczął ludzi leczyć. Ja od małego dziecka byłem leczony akupunkturą, a potem zostałem wyznaczony jako następca mojego dziadka. I też poszedłem na studia do Bydgoszczy, aby skończyć akupunkturę, żeby mieć papier. Dziadek opowiadał mi różne historie, miał też swoją interpretację Pisma Świętego. Świat duchowy troszeczkę istniał dla mnie, ale Kościół nie.
A rodzice przyjmowali księdza po kolędzie?
Nie, do dzisiaj nie przyjmują.
Mają jakiś uraz do Kościoła?
Mój tata jest głęboko poraniony przez swoich rodziców. To znaczy moi dziadkowie ze strony taty byli alkoholikami.
Wróćmy do Ciebie. Masz 19 lat. Idziesz na studia…
Udaje mi się dostać na fizjoterapię.
Do Bydgoszczy?
Nie, Bydgoszcz była równolegle w czasie studiów z fizjoterapii. Między pierwszym a drugim rokiem studiów na fizjoterapii kolega, który jak się później okazało, chodził do duszpasterstwa, zabrał mnie na praktyki do domu dla osób niepełnosprawnych w Pykoszowie pod Kielcami. Tam jest taki dom, gdzie odbywają się turnusy rehabilitacyjno rekolekcyjne. Powiedział mi tylko, że można zrobić praktyki, i że jest bardzo fajnie. Nie powiedział jak to wygląda. Przyjeżdżam na miejsce, a tam codziennie modlitwy, także przed każdym posiłkiem. Było to dla mnie zupełnie obce. Byłem wściekły na mojego kolegę. Ale jeszcze się okazało, że byliśmy jedynymi chłopakami na turnusie, na którym było 15 osób na wózkach. I miałem okazję poznać wszystkie osoby z niepełnosprawnościami.
Tam pierwszy raz spotkałem osoby wierzące, które są szczęśliwe mimo tego, że są niepełnosprawne. To było dla mnie jak zderzenie ze ścianą, bo ja miałem problemy sercowe, różne, z pieniędzmi, a oni mieli problemy totalnie życiowe. Ja za mojego podopiecznego wszystko robiłem, obsługiwałem go wszędzie, pionizowałem, a on wierzył w Boga i widziałem po nim, że był szczęśliwy. To było dla mnie nie do przejścia. W dodatku ci wszyscy wolontariusze i wolontariuszki to były przeserdeczne osoby i nie widziałem w nich fałszu. Czułem się tam rewelacyjnie. I pojawiały się pytania…
Długo trwał turnus?
Dwa tygodnie, ale ja zostałem aż na trzy turnusy. Sześć tygodni, więc Pan Bóg miał dużo czasu. Na drugi turnus przyjechał młody ksiądz, który zauważył, że ja nie uczestniczę w liturgii. Przywoziłem mojego podopiecznego do kaplicy, wychodziłem i wracałem, kiedy wszystko się skończyło, aby go zabrać. Ten ksiądz powiedział mi, że dla tych osób jest bardzo ważne, kiedy opiekun jest na Mszy św. razem z nimi. Zrozumiałem to i uznałem, że powinienem przyjść… Usłyszałem wtedy kazanie, które zasiało we mnie dużą wątpliwość. Poszedłem na rozmowę z księdzem, która trwała z półtorej godziny i skończyła się spowiedzią, taką z całego życia.
Od tego momentu zaczęła się przemiana…
Tak. Ja nie wiedziałem jakie są wymogi życia katolika. I zaczęła się walka z tej drugiej strony. Zły zaczął o mnie walczyć. Tam, jeszcze w tym Pykoszowie, zakochałem się bez pamięci. Po powrocie do Wrocławia, przeżyłem duże załamanie duchowe. We Wrocławiu mieszkałem w kawalerce, którą mój tata wynajmował, bo szukał pracy we Wrocławiu i nie znalazł jej. Znalazłem kolegę na kawalerkę, który miał przyjaciela dilera. I ten diler zaczął u nas sprzedawać marihuanę. Ja na początku miałem za darmo. I zaczęło się… Brałem przez sześć miesięcy dzień w dzień. Pojawiły się potworne lęki, paranoiczne zachowania. Zacząłem się bardzo mocno interesować teoriami spiskowymi. Stwierdziłem, że ten świat jest opanowany przez zło i postanawiam z sobą skończyć.
Podjąłeś próbę samobójczą?
Poszedłem na balkon, żeby skoczyć. Do dziś pamiętam uczucie, jakie ma człowiek, który wie, że zaraz umrze. Doprowadziła mnie do tego beznadzieja. Coś strasznego… i idę na balkon, żeby skoczyć. Słyszałem podszepty złego: – skacz na głowę, bo to jest drugie piętro. Nie zabijesz się jak skoczysz na nogi, skacz na głowę… Już jestem gotowy do skoku, ale tata zostawił na balkonie siatkę na gołębie. Potem jak patrzyłem, gdzie są jeszcze siatki, to była tylko na jeszcze jednym balkonie, a był to 10 piętrowy blok. Podchodzę do tej siatki i myślę, co ja mam zrobić z tą siatką? Ale już straciłem decyzję. I nagle spłynęła do mnie świadomość, co ja chcę robić.
Chodziłeś wtedy na Mszę św.?
Tak, przez cały czas.
I co było dalej?
Upadłem na kolana, płacząc – byłem pod wpływem narkotyków – powiedziałem: Panie Jezu ratuj! Jeśli jesteś, jeśli to wszystko jest prawdą, to zabierz ode mnie narkotyki, lęki, a ja będę już Twój, bo ja sobie z tym życiem nie radzę, Tobie oddaję moje życie. Kiedy wstałem z kolan, poczułem błogi pokój w sercu. Miałem poczucie, że wszystko będzie dobrze. Za dwa dni tata dostał pracę we Wrocławiu i kolega musiał się wyprowadzić. Tata się wprowadził i wtedy zobaczył, na co tak naprawdę poszły jego pieniądze. Moja głowa nie została od razu uzdrowiona. Żeby wrócić do normalności, potrzeba było czasu. Studia były zawalone totalnie. Tata załamany, mama załamana. Wróciłem do Żar, rodzinnej miejscowości. I tam zaczęła się porządna formacja Pana Boga. Codziennie rano byłem na Mszy Świętej, czytałem Pismo Święte, niemal spijałem słowa z Pisma Świętego. Pan Bóg mi pokazał wiele rzeczy, które były złe w moim życiu i mi je zabierał. Wulgaryzmy, jakieś problemy z nieczystością, masturbacja, to mi to zostało zabrane. Wyleczył mnie Pan Bóg z bardzo wielu rzeczy. Potrafiłem robić trzydniowe posty. Żyłem wielką ascezą, modliłem się, godzinami czytałem Pismo Święte.
A co rodzice na to?
Po trzech miesiącach rodzice wyrywali sobie włosy z głowy, bo nie wiedzieli, co się ze mną dzieje… Do dzisiaj moje nawrócenie łączą z narkotykami, że te one mi namieszały w głowie. Jednak powoli widzą, że to jednak Bóg, który wtedy mnie uratował, że to On wziął mnie na swoją terapię, uleczył mnie i dał mi radość życia,
Masz mocne doświadczenie Boga…
Tak, Bóg mocno zadziałał. Kiedy wróciłem na studia, to ten sam kolega, który mnie kiedyś zabrał na praktykę do Pykoszowa, teraz zadzwonił i powiedział, że jest duszpasterstwo Wawrzyny i jest tam ks. Orzechowski, i żebym przyszedł. Jak usłyszałem ks. Orzechowskiego, to rozpłakałem się i szybko pobiegłem do niego do spowiedzi. Zostałem w Wawrzynach, to był dla mnie taki drugi dom. I „Orzech” nauczył mnie wiary. Uporządkowała mi się głowa, bo wszystko było takie pływające. Ten sam kolega, który zabrał mnie do Pykoszowa i do Wawrzynów poznał mnie z Anią, obecnie moją żoną.
W czasie studiów się pobraliście?
Nie, ja już byłem po studiach, a Ania jeszcze przez dwa lata studiowała, a przystąpiła do obrony trzymając Stasia na rękach. Dziś mamy czwórkę wspaniałych dzieci. Jedno jest u Pana Boga. Mamy anioła, który wstawia się za nami niebie.
Wytrwaliście w czystości przedmałżeńskiej?
Tak, pomimo moich problemów, to przez 5 lat żyliśmy z Anią w czystości przedmałżeńskiej. Pan Bóg dał nam taką łaskę. Człowiek jest w stanie nad sobą zapanować. Orzech często nam mówił, że to nie ogon macha psem, tylko pies ogonem. Tak nas też wychowywał i Orzecha mogę nazwać moim ojcem prawdziwym, bo od taty nie dostałem nauki życiowej, takiej podstawowej, a Orzech mi ją ukazał. Po tych kilku latach napisałem do taty list, żeby się rozliczyć z przeszłością. Trzynaście stron, chyba z miesiąc pisałem, ale napisałem. Dałem tacie. I pojednaliśmy się ze sobą.
Co tata powiedział?
Tata jest skrytym człowiekiem, ale ja znając jakieś strzępy jego dzieciństwa napisałem do taty, że wiem, co on przeżywał, że wiem dlaczego nie miał możliwości być dla mnie takim ojcem, o jakim sobie marzyłem, bo sam nie miał ojca…
Jesteście we wspólnocie w Kościele?
Tak, po Wawrzynach wstąpiliśmy do wspólnoty Wiosna Rodzin, która powstała przy Orzechu. Są to małżeństwa, które po duszpasterstwie akademickim chciały się dalej spotykać. We wspólnocie jesteśmy od pięciu lat, a dziś uczestniczymy w tygodniowych rekolekcjach w Dębowcu.
Wspomnienie o biskupie Janie Niemcu w dniu Wszystkich Świętych 2020 roku
Mam bardzo wiele wspomnień i myśli o moim przyjacielu biskupie Janie Niemcu. Miałem ten dar być blisko niego ostatnie 8 lat. On szedł ku świętości i Bóg uczynił go świętym.
Zostałem biskupem pomocniczym diecezji kamieniecko-podolskiej tylko dlatego, że Pan Bóg doświadczył Jana cierpieniem, krzyżem wieloletniej choroby i przez to nie mógł być fizycznie obecny w diecezji. Z pewnością podczas tej choroby służył Kościołowi na Podolu i na Ukrainie z wielką intensywnością modlitwy, ofiary cierpienia i miłości. Chciał być zdrowy, szukał lekarzy, prosił o cud, ale pokornie akceptował wolę Pana. Naprawdę był bardzo doświadczony cierpieniem, ale gdy się go widziało, z nim rozmawiało, to odnosiło się wrażenie, że to jest najszczęśliwszy człowiek na ziemi.
Wiem, że też miał on swoje walki i trudne chwile zwłaszcza w okresie, gdy musiał przebywać w domu swojej mamy. Biskup w najlepszym wieku dla posługiwania, pełen doświadczenia i mądrości był zmuszony pozostawać w swojej „celi”. Nie mógł głosić, choć był pełen słowa. Kiedyś go odwiedziliśmy w Polsce z biskupem Leonem. Po chwili rozmowy prawie wykrzyknął: „Słuchajcie! Zrobię wam medytację biblijną”. Jego kręgosłup był potrzaskany. Światowej sławy profesor z Monachium, który oglądał kręgosłup Jana stwierdził, że jeszcze nie widział kręgosłupa w tak złym stanie. Ból towarzyszył mu cały czas.
Droga do świętości biskupa Jana to otwartość na natchnienia do poświęcenia i całkowitego ofiarowania się. Te natchnienia przychodziły pewnie już w dzieciństwie, ale tutaj wspomnę o tych z miłości do ojczyzny, którą bardzo kochał. Tworzenie NZS na uczelni, pisanie listu do władz ze sprzeciwem wobec stanu wojennego, organizowanie marszów i przemawianie podczas nich. A później głos powołania podczas rekolekcji, na które przyjechał z dziewczyną. Wtedy przyszło do niego słowo: „Twoje miejsce jest po drugiej stronie”. I poszedł w tę drugą stronę z całą radykalnością. I tak już było do końca – z całą determinacją szedł ku świętości.
Gdy myślę o świętości i myślę o biskupie Janie, to wydaje mi się, że najważniejsze jest pragnienie świętości. On miał odwagę odczuć to pragnienie i być mu wiernym.
Nie urodził się święty, choć już od początku jego życie na ziemi było rodzicom cudownie podarowane. Miał umrzeć, ale modlitwa i łaska Boża dała mu życie i odwagę i determinację, by iść ku świętości. Jeśli widział, że coś jest przeszkodą na tej drodze do świętości, to to odrzucał. Zobaczył, że posiadanie notebooka mu nie pomaga, to od razu go komuś podarował. Gdy poczuł, że nawet małe ilości alkoholu mu nie służą na drodze do świętości, bez żalu z tego zrezygnował. Pan Bóg dał mu to pragnienie świętości i prowadził go najlepszą drogą – doskonalił Swego sługę przez cierpienie. Dał mu też w pewnym okresie dar łez. Biskup Jan płakał, gdy mówił o miłości Chrystusa do siebie grzesznika.
Po siedmiu latach choroby Pan dał mu przebywać większość czasu na Ukrainie. Jego głoszenie słowa, jego spowiedzi, jego przepiękne pełne miłości i szacunku wizytacje… Mógłby nam jeszcze wiele głosić, bo był pełen słowa i coraz bardziej przeniknięty miłością. Mógłby jeszcze obdarować swoją pełną pokoju obecnością wiele parafii i księży podczas wielodniowych wizytacji. Pan go zabrał. Misterium Bożej miłości. Jan przeczuwał to, bo był w głębokiej intymnej relacji z Panem. Gdy go przewoziliśmy ze szpitala w Kamieńcu do Polski, był jak baranek… Takie duże oczy, taki maleńki i pokorny, zjednoczony ze swoim cierpieniem… i Bogiem. Prosił: „zabierzecie mnie do kurii, pomodlimy się kompletą i umrę”.
Do końca wyznawał swoją nędzę, a Pan coraz bardziej czynił go świętym.
Od 25.06.2020 roku zaczął prowadzić zapis swoich modlitw. Historia tych modlitw zaczyna się od wpisania aktu całkowitego oddania się Najświętszej Maryi Pannie, uczynienia się jej niewolnikiem. Każdego dnia zapisywał modlitwę na całą stronicę. Zawsze była ona związana ze słowem z danego dnia czy patronem danego dnia. Ale to, co powtarzało się prawie zawsze, jeśli nie zawsze, to uwielbienie Ojca – Tatusia, Uwielbienie Syna i Ducha. Dziękowanie za Matkę Bożą, prośba o skruszone serce i dziecięcą uległość Ojcu. Mocne w słowach wyznawanie swej nędzy i grzeszności, oddawanie się Sercu Maryi. I tak każdego dnia, aż do 9 października. Każdego dnia na nowo wyznawanie miłości, prośba o skruszone serce i dziecięcą uległość, wyznawanie swej nędzy i oddawanie się Maryi.
10 października już nie mógł zapisać tego, co odczuwał. Później ze szpitala rozsyłał już krótkie SMS-y z Dobrą Nowiną i chyba ten najpiękniejszy: „kocham” tuż przed śmiercią. Czy może być coś większego na tej ziemi… i w niebie?
W ostatnią niedzielę przed śmiercią poprosił o jabłka, bo przyszedł mu na nie smak. Wydawało się, że będzie żył, ale Bóg, jego Ojciec chciał mu już dać skosztować owoców z Drzewa Życia. Myślę, że Jan już smakuje te owoce Życia w Bogu, bo przyszedł z wielkiego ucisku i wybielił swoje szaty we krwi Baranka. Umarł Święty. Bóg, jego najlepszy Ojciec odpowiedział w pełni na jego pragnienie świętości.
Biskup Radosław Zmitrowicz OMI
13 grudnia 2007 roku doszło w naszym domu do potężnego wybuchu. Ścianka murowana oddzielająca dwa pokoje zamieniła się w kupę gruzu.Kilka okien wyleciało z futryn, a całe epicentrum eksplozji było skierowane na mnie. Lekarze w szpitalu wojewódzkim w Rzeszowie nie pamiętali, aby przyjechał do nich człowiek w takim stanie jak ja. Miałem 21 lat.
To, że żyję jest cudem
Podczas wybuchu straciłem lewą dłoń, prawej też się mocno oberwało, mocno popękana czaszka i zniszczona prawa noga. Najbardziej zagrażające życiu były wbite w moje ciało fragmenty ceramicznej miski, która w trakcie wybuchu chemikaliów zadziałała jak szrapnel. Nie udało się uratować moich oczu. Przeszedłem liczne wielogodzinne operacje. Generalnie stan przez długi czas był krytyczny. Przez kilka tygodni moje życie wisiało na włosku. Miałem gorączka podchodząca do 42 stopni, bardzo silne zakażenie organizmu… Powoli wracałem do zdrowia. Świadomość odzyskałem dopiero po półtora miesiąca, pod koniec stycznia, bo wtedy zostałem wybudzony ze śpiączki farmakologicznej. Jak się obudziłem na łóżku to uświadomiłem sobie, że nie widzę, że nie mogę wstać ze względu na ogromne uszkodzenia prawej nogi. Rękami nie mogłem nic zrobić, gdyż lewa cała była zabandażowana (oparzenia trzeciego stopnia), a prawa od nadgarstka była cała w gipsie.
Wtedy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę są dwie możliwości, pierwsza − to po prostu się załamać i powiedzieć koniec, już nic z tego życia nie będzie, zostaje tylko rozpacz. Druga możliwość to taka, że bez względu na to, co się stało, muszę się pozbierać i z tego, co jeszcze pozostało zrobić coś sensownego. Dla mnie tak naprawdę liczyła się opcja druga, pierwsze nie wchodziła w grę.
Uświadomiłem sobie, że o własnych siłach to się nie uda, że to wykracza poza możliwości człowieka, i wtedy z pomocą przyszedł mi Pan Bóg. Bóg nie był nowością w moim życiu. Wychowałem się w rodzinie katolickiej, byłem ministrantem, zawsze jakoś starałem się być blisko Pana Boga, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że Bóg był zawsze numer jeden w moim życiu, nie, to tak nie było, natomiast zawsze był w czołówce. Ale wtedy po raz pierwszy w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo Pana Boga potrzebuję, i On mnie nie zawiódł. Powiedziałem tak: Panie Boże, to co się stało przekracza moje własne możliwości, ja będę się starał co tylko będę mógł, będę robił krok po kroku, dzień po dniu, a jakie będą tego efekty, pozostawiam Tobie. Wiedziałem, że nie będzie tak samo jak było, że oczy odrosną, ręce wyzdrowieją, że będzie wszystko po staremu, ale nabrałem pewności, że będzie dobrze. Nie wiedziałem w jaki sposób i kiedy. Przestałem się martwić…
W ciągu trzech lat przeszedłem ponad dwadzieścia różnych operacji, od największych ratujących życie, po drobne zabiegi natury kosmetycznej. Bardzo szybko wracałem do zdrowia, co lekarzy wprawiało w zaskoczenie. Na dzisiaj jestem zdrowy, poza tym, że widać czego mi brakuje, a wszystko pozostałe jest w najlepszym porządku. Chodzę po górach, jeżdżę na rowerze na tandemie, pływam, uprawiam różne aktywności fizyczne.
Miłość
Przed wypadkiem byłem zaręczony. Chodziliśmy ze sobą pięć lat i zamierzaliśmy się pobrać, ale po wypadku wszystko zaczęło się rozpadać. Modliłem się o utrzymanie tego związku, bo mi bardzo na nim zależało. Miałem wrażenie, że Pan Bóg jest głuchy na moje prośby. Dopiero w pewnym momencie postanowiłem zaufać Panu Bogu. Zdałem się zupełnie na Niego. Kiedy starałem się utrzymać ten związek, to tak naprawdę mówiłem: Panie Boże, nie to, co Ty chcesz, tylko to, co ja chcę.
Bo ja wymyśliłem, że to ma być konkretnie ta dziewczyna, nie inna, i nie widziałem innego rozwiązania. Kiedy sobie to uświadomiłem, to przestałem prosić Pana Boga o tą konkretną relację, tylko zacząłem prosić Pana Boga o dobrą żonę. W bardzo krótkim czasie ta znajomość się zakończyła, i niedługo później w moim życiu pojawiła się Ania. Znaliśmy się od początku studiów, była świetną koleżanką, mogę powiedzieć fantastyczną przyjaciółką, ale ja w tym pierwszym związku byłem tak strasznie zadurzony, że nie wiedziałem jacy wspaniali ludzie są dookoła mnie. Ja tak naprawdę straciłem wzrok, żeby przejrzeć na te inne oczy, żeby zacząć widzieć… Zacząłem się spotykać z Anią.
Ciężko mi było sobie wyobrazić, że ta znajomość może się przekształcić w coś więcej, bo zdawałem sobie sprawę, że nie jestem już takim człowiekiem jaki byłem przedtem, że moja atrakcyjność uległa zmianie. Ale Ania nie patrzyła na to z perspektywy tego czego mi brakuje, tylko patrzyła jak na człowieka, którym jestem. Po pół roku od naszego pierwszego spaceru oświadczyłem się. Ania była bardzo zaskoczona. Oczywiście oświadczyny przyjęła i dziewiątego października 2010 roku pobraliśmy się. Mamy dwójkę fantastycznych dzieciaków. Marysia w tym roku skończy osiem lat, a Olgierd pięć lat. Jesteśmy kochającą się rodziną. Jestem szczęśliwym człowiekiem!
Nauka
Jednym z wielu moich zmartwień była świadomość potencjału, który we mnie jest, i tego, że się zmarnuje. Ale zostawiłem to Panu Bogu, wierząc, że Duch Święty wszystko pchnie w odpowiednim kierunku. Kiedy leżałem jeszcze w szpitalu odwiedził mnie mój prodziekan oddziału i powiedział: Marcin, wracaj do zdrowia, my na ciebie czekamy, wracaj na uczelnię. Pomyślałem: gościu, co ty opowiadasz. Ja wstać nie mogę, łapy połamane, prawdopodobnie nigdy nie będę widział, a ty mówisz żebym wracał na uczelnię. Fajnie, powiedział co miał powiedzieć, bo inaczej nie wypadało… W czasie rehabilitacji stwierdziłem, że muszę zacząć coś robić, bo zwariuję z bezczynności. Podjąłem studia zaoczne na filologii angielskiej. Okazało się, że całkiem nieźle mi to idzie.
Zachęcony sukcesem na Uniwersytecie, postanowiłem pójść na studia dzienne na Politechnikę. Dziekan wydziału powiedział mi, że nie wyobraża sobie jak ja zamierzam to wszystko robić, ale jeśli mam ochotę to zapraszamy, tylko pamiętaj − co mi się bardzo spodobało, że nie ma żadnej taryfy ulgowej. Pod koniec 2011 roku obroniłem licencjat filologii angielskiej, a rok później uzyskałem tytuł inżyniera budownictwa. Od razu poszedłem na studia magisterskie na budownictwo, które ukończyłem z najwyższą średnią na roku. Kiedy kończyłem studia, został rozpisany konkurs na asystenta w Zakładzie Budownictwa Ogólnego na wydziale budownictwa na Politechnice Rzeszowskiej. Stwierdziłem, że spróbuję… i wygrałem ten konkurs. Prowadzę zajęcia ze studentami, oraz prowadzę własne badania naukowe. W międzyczasie zrobiłem studia z fizyki, które skończyłem w 2018 roku, a za pracę magisterską otrzymałem nagrodę naukową. W tym roku będę składał pracę doktorską. Jestem szczęśliwy.
Podsumowując, chcę powiedzieć, że pomimo tego że nie widzę, że mam problem w sprawności manualnej. Jestem szczęśliwym człowiekiem, szczęśliwym mężem i ojcem. Jestem szczęśliwym chrześcijaninem, bo otrzymałem relację z Panem Bogiem opierającą się na zaufaniu. Jestem szczęśliwy jako pracownik i jako naukowiec. Mogę powiedzieć, że dziś jestem znacznie szczęśliwszym człowiekiem niż byłem przedtem. Zachęcam do zaufania Panu Bogu w życiu, bo – jak pisze prorok Izajasz – „ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą..” (Iz 40, 31).
Marcin Kaczmarzyk